Śląska Piłka - Kopalnia Talentów

Seniorzy

Maciej Żak już 12 sezon gra w LKS Czaniec

15/11/2017 16:34

W czasach gdy sformułowanie "przywiązanie do barw klubowych" mocno się zdewaluowało Maciej Żak może uchodzić za wyjątek. Urodzony 5 sierpnia 1979 roku grający trener, zajmującego drugie miejsce w tabeli II grupy IV ligi, LKS Czaniec jest już w swoim klubie 12 sezon.


- Jak pan trafił do Czańca?

- Jestem wychowankiem Skawy Wadowice i nadal mieszkam w swoim rodzinnym mieście skąd do Czańca mam 20 kilometrów - mówi Maciej Żak. - Tę odległość pokonałem jednak "z zakrętami". Gdy po debiutanckim sezonie w seniorach mojego macierzystego klubu, grających w okręgówce, trafiłem do IV-ligowego Garbarza Zembrzyce miałem 19 lat. Wtedy moimi idolami byli Roberto Baggio oraz Paolo Maldini, a ja marzyłem o tym, żeby zostać wielkim piłkarzem.

- Kiedy był pan najbliżej spełnienia marzeń?

- Po dwóch latach gry w Garbarzu przyszła propozycja z III-ligowej Skawinki. Podobno interesowała się mną wtedy Cracovia, która też grała w tej lidze, rozpoczynając szybki marsz do ekstraklasy. Dlatego mój pierwszy występ w zespole ze Skawiny, który rundę wiosenną w 2003 roku rozpoczynał właśnie w Krakowie miał być dla mnie bardzo ważny. Niestety w przeddzień meczu, na rozruchu, nabawiłem się kontuzji kolana i nie zagrałem.

- Jak pan zareagował na pecha?

- Latem wróciłem do Skawy, która awansowała do IV ligi i w zespole Wojciecha Madeja miałem się okazję odbudować i znowu przyszła oferta z mającej wielkie aspiracje Koszarawy Żywiec. Trafiłem do czwartoligowej drużyny, która w sezonie 2004/2005 pokazała się na krajowej arenie, bo w Pucharze Polski doszła do 1/8. Po wygraniu z Polarem Wrocław trafiliśmy do grupy - taki wtedy był regulamin - z mistrzowską Wisłą Kraków trenera Henryka Kasperczaka, grającą na zapleczu ekstraklasy Szczakowianką i III-ligowymi Tłokami Gorzyce. Choć byliśmy teoretycznie najsłabsi to wywalczyliśmy drugie miejsce w tabeli i razem z Wisłą awansowaliśmy do dalszych gier. Wiosną trafiliśmy na Koronę Kielce i po remisie 2:2 u nas w rewanżu długo byliśmy w grze, bo wyniki 1:1 niczego nie przesądzał. Dopiero w końcówce, gdy już rzuciliśmy się do ataku, zostaliśmy skontrowani. Grzegorz Piechna, który rok później został królem strzelców ekstraklasy, ustalił wynik na 2:1 dla kielczan i musieliśmy się pożegnać z pucharowymi rozgrywkami, po których pozostały miłe wspomnienia. Grać przeciwko Maciejowi Żurawskiemu czy Tomaszowi Frankowskiemu to było naprawdę wielkie sportowe wydarzenie.

- Czego wtedy zabrakło, żeby grać przeciwko nim, albo z nimi na co dzień?

- Jednego wykorzystanego karnego... W IV lidze zajęliśmy pierwsze miejsce w naszej grupie, a to oznaczało, że o wejście do III ligi musimy walczyć w barażach z Rakowem. Przez 210 minut gry, czyli podczas meczu u nas i w rewanżu w Częstochowie nikt nie strzelił gola więc o awansie decydowały karne. Ja strzeliłem gola w trzeciej serii, a do wyniku 8:8 szliśmy "łeb w łeb" i wtedy się zaczęło. Zawodnik Rakowa spudłował i gdyby Rafał Jarosz trafił bylibyśmy w III lidze, ale bramkarz częstochowian obronił. W dodatku w następnej serii rywal pokonał Darka Nowaka, a Damian Stolarczyk nie wykorzystał karnego i musieliśmy następny rok grać w IV lidze, w której w sezonie 2005/2006 zajęliśmy drugie miejsce. Na koniec tego sezonu w Żywcu trenerem został Marcin Brosz, który widział mnie w swojej drużynie, ale po powrocie z urlopu dowiedziałem się, że działacze nie przedłużą ze mną umowy. I wtedy pojawiła się propozycja z LKS Czaniec, w którym pracował trener Wojciech Madej i namówił mnie do przeprowadzki do zespołu z okręgówki. Nie wiem co by się stało gdybym wtedy został w Żywcu, bo Koszarawa z Marcinem Broszem bez problemu weszła do III ligi, a gdzie jest dzisiaj trener Brosz nikomu mówić nie trzeba. Wiem jednak, że tego kroku sprzed jedenastu lat nie żałuję.

- Jaki mecz z czanieckiego okresu wspomina pan najchętniej?

- Zaczęliśmy od wywalczonego w cuglach awansu do IV ligi, w której po pięciu latach gry weszliśmy do III ligi, żeby w niej grać z takimi drużynami jak Polonia Bytom, odra Opole czy GKS Jastrzębie. Najbardziej pamiętny mecz rozegraliśmy w Ornontowicach, gdzie w ostatniej kolejce w sezonie 2011/2012 wygraliśmy 1:0 z Gwarkiem i przypieczętowaliśmy awans. O tym, że nie był on dziełem przypadku świadczy fakt, że graliśmy w niej cztery sezony. Dla mnie szczególnie ten pierwszy był udany, bo w 28 meczach strzeliłem 8 goli, wykorzystując wszystkie karne, a w Opolu do celnego strzału z "wapna" na 1:1 dołożyłem jeszcze... gola samobójczego w ostatnich sekundach i przegraliśmy 1:3. Stoper był wtedy najskuteczniejszym strzelcem zespołu.

- A pana trenerski debiut?

- Też był pamiętny, bo 13 kwietnia 2016 roku graliśmy z BKS Stal na Stadionie Miejskim w Bielsku-Białej. Choć nasi rywale liczyli się w walce o awans do II ligi, a my mieliśmy już niewielkie szanse na utrzymanie się w III lidze, z której z powodu reorganizacji spadało 8 drużyn, to wygraliśmy 2:0. Tak zaczęła się moja spłata kredytu zaufania, jakim obdarzył mnie prezes Wojciech Waligóra. To dla mnie wyjątkowy prezes. Tak samo ambitny jak ja. Tak samo oddany temu co robi. Szybko znaleźliśmy wspólny język i nadajemy na tych samych falach.

- Myślicie o powrocie LKS Czaniec do III ligi?

- Po degradacji myśleliśmy jak zbudować zespół, który w tej trudnej sytuacji, jaką zawsze jest spadek, zapewni kibicom radość. Udało się, bo w poprzednim sezonie zajęliśmy trzecie miejsce, a przed tymi rozgrywkami postanowiliśmy odmłodzić skład. Udało się stworzyć fajny zespół, w którym panuje dobra atmosfera, a wyniki potwierdzają, że idziemy w dobrym kierunku. Zdajemy sobie jednak sprawę, że III liga po reorganizacji to jednak zupełnie nowe wyzwanie organizacyjne. Nie mamy zadania awansować, ale nikt nie zabrania nam wygrywać więc walczymy o mistrzostwo IV ligi.

- W 13 kolejkach straciliście 11 goli. Czy to jest znak rozpoznawczy obrońcy i trenera Macieja Żaka?

- Obrońca byłem od zawsze, bo zaczynałem na lewej stronie, a później zostałem ustawiony na pozycji stopera. Natomiast trenerem chciałem być od dawna. Gdy miałem 25 lat wiedziałem, że to jest moje następne "wcielenia". Najpierw zdobyłem licencję UEFA B, a w tym roku ukończyłem kurs UEFA A i przymierzam się do UEFA PRO. Od każdego trenera, zaczynając od Eugeniusza Fornalczyka, który wprowadzał mnie w tajniki piłki nożnej w Skawie Wadowice, przez Wojciecha Madeja, Marka Piotrowicza, Marcina Brosza i Mariusza Wójcika, staram się wziąć to co będzie najlepsze dla mojej wizji prowadzenia zespołu.

- Myślał pan już o tym kiedy zawiesi piłkarskie buty na kołku?

- Wiem, że mam 38 lat, ale dopóki czuję, że jako zawodnik mogę pomóc drużynie to wychodzę na boisko. Są już jednak takie mecze, w których staram się skupić na roli trenera, a jest jej sporo. Trzeba nie tylko przygotować zajęcia, ale także dokonać analizy gry swojej drużyny i naszych rywali. Koncentruję się więc na swojej pasji i cieszę się, że jeszcze mogę się w niej realizować w dwóch rolach. Granicy czasowej sobie jednak nie wyznaczam.

- Jak na pana piłkarsko-trenerskie zaangażowanie reaguje rodzina?

- Żona Angelika, z którą 27 grudnia obchodzić będziemy 9 rocznicę ślubu, już na pewno się przyzwyczaiła, a 5-letni syn Marcel coraz bardziej interesuje się piłką. Gra lewą nogą więc może z uwagi na deficyt lewonożnych piłkarzy będzie potrzebny polskiej piłce.