Działacze

Marek Szwedziński

22/09/2017 10:13

Po dziewięciu latach gry w okręgówce drużyna Sparty Lubliniec wróciła do IV ligi. Na czele klubu, który chce być sportową wizytówką miasta i powiatu stoi Marek Szwedziński, właściciel domu pogrzebowego.


- Gdy miałem 7 lat brat przyprowadził mnie na trening Sparty i nieskromnie powiem, że chyba miałem talent, bo szybko wskoczyłem do zespołu seniorów – mówi Marek Szwedziński. - Zaczynałem od występów w rezerwach, które grały w klasie C i B, a w pierwszej drużynie, która występowała w klasie okręgowej, zadebiutowałem mając 14 lat. Wtedy był taki przepis, że w drużynie musiał występować jeden junior i trener, świętej pamięci Zygmunt Olszok, postawił na mnie. Pamiętam ten pierwszy mecz niezbyt dokładnie, bo już w 7 minucie... opuściłem boisko ze złamaną nogą.

- Jak długo musiał pan pauzować?

- Po dwóch tygodniach, od razu jak tylko zdjęto mi gips, wróciłem do treningów i choć wszyscy stukali palcem w czoło ja biegałem już po boisku. Taki miałem charakter, a piłka, którą lubię jest moim życiem. Szczególnie spotkania z drużynami z Częstochowy Victorią i Rakowem były wtedy zacięte. To były takie mecze podwyższonego ryzyka piłkarskiego, a ja w tej atmosferze walki z rywalami zza miedzy bardzo dobrze się czułem. Mój wzór waleczności Tadek Honisz, czy świętej pamięci Franek Dziwisz, który był ode mnie 20 lat starszy i mógł być moim ojcem, a był prawdziwym... kolegą z boiska, opiekowali się mną i pomagali mi rozwijać talent i na treningach, i na obozach w Jagniątkowie. Byłem dumny, że gram w Sparcie Lubliniec, a w liceum, do którego chodziłem, byłem rozpoznawany. Wszyscy z szacunkiem mówili o mnie „piłkarz Sparty”.

- Miał pan propozycje z innych klubów?

- W wieku 17 lat dostałem propozycję przejścia od Rakowa Częstochowa, który wtedy grał na zapleczu ekstraklasy. Podpisałem już nawet kontrakt, ale nie wywiązali się z niego częstochowscy działacze. Chodziłem do liceum i chciałem kontynuować naukę, a ostatecznie zagwarantowano mi zawodówkę. Nie zgodziłem się na to, a ojciec przyjechał do Częstochowy i zabrał mnie do domu. Zrobiła się afera. Zostałem zawieszony na dwa lata, a ówczesne władze polityczne przyjeżdżały nawet do domu żeby nas straszyć, ale nic to nie dało. Ojciec się nie ugiął tylko pojechał ze mną do redaktora Dziennika Zachodniego Jana Lazara i po jego artykule szef SB z Częstochowy przyjechał z przeprosinami, a ja zostałem natychmiast odwieszony. Grałem później w juniorskiej reprezentacji Częstochowy w rozgrywkach o Puchar Michałowicza i podobno był mną zainteresowany Górnik Zabrze. Dowiedziałem się jednak o tym dopiero gdy miałem... 40 lat podczas rozmowy z jednym z działaczy Górnika, który powiedział, że ktoś z Lublińca zablokował mój transfer. Nie chciał mi jednak zdradzić kto i dlaczego więc nie drążyłem tematu.

- Jak długo grał pan w Sparcie?

- Do 22 roku życia grałem cały czas w Sparcie, na pozycji forstopera, czyli środkowego obrońcy, a gdy miałem 24 lata zostawiłem bieganie za piłką i poświęciłem się rodzinie, bo miałem już dwójkę dzieci i trzecie było w drodze. Obowiązki rodzinne wzięły więc górę. Zostałem jednak kibicem na 30 lat, udzielając się jeszcze w zespole oldbojów, w którym na spotkaniu, podsumowującym 2015 rok, postanowiliśmy, że wejdziemy do zarządu. Mieliśmy „zaatakować” całą drużyną, a skończyło się tak, że na walnym zebraniu w marcu 2016 roku na placu boju zostałem tylko ja i brat. Kazimierz został prezesem, a ja wiceprezesem. Brzmi to dumnie, ale prawda była taka, że w klubie było wtedy 17 zawodników pierwszej drużyny i to była cała Sparta. Trochę sprzętu, pusta kasa i nic więcej. Gdyby nie pomoc, wsparcie i duże zaangażowanie członków zarządu, czyli pani Marioli Honisz oraz Jana Mańki i Mariusza Radka, sam niczego bym nie osiągnął.

- Jaki postawiliście sobie cel?

- Zaczęliśmy od generalnego remontu w budynku, w którym są szatnie i biuro klubu, ale ten nasz pierwszy zapał po czterech miesiącach działalności przerwała śmierć brata. Obiecałem sobie wtedy, że będę kontynuował to czego się razem podjęliśmy i wprowadzę Spartę do IV ligi. Słowa dotrzymałem. Od lipca 2015 roku jestem prezesem klubu, w którym mamy teraz ponad 200 dzieci w dziewięciu grupach młodzieżowych, zespół dziewczyn i dwie drużyny seniorów, którzy w poprzednim sezonie wywalczyli dwa awanse. Stworzone rezerwy weszły do klasy A, a pierwszy zespół wygrał rywalizację w klasie okręgowej i gra w tym sezonie w IV lidze. Do pełni szczęścia zabrakło tylko awansu juniorów starszych, którzy walczyli o miejsce w I lidze wojewódzkiej, ale przegrali baraże z Czarnymi Sosnowiec.

- Rodzina nie protestuje, że poświęca się pan dla klubu?

- Mam bardzo kochającą i wyrozumiałą żonę. Basia nie miała wprawdzie nic wspólnego ze sportem, ale jako dziecko chodziła na mecze Sparty, w której grał jej ojciec, a później przychodziła, oglądać moje występy. Syn też grywał w Sparcie, ale zerwał więzadła krzyżowe i już nie wrócił na boisko, a z trzech córek... jedna zapowiadała się na dobrą piłkarkę. Karolina ma już jednak ponad 30 lat więc zawodniczką nie zostanie, ale prawdopodobnie będzie u nas trenerem. Musi skończyć kursy, żeby wesprzeć sztab szkoleniowy kobiecej drużyny. Niektórzy śmieją się, że ten zespół powstał dlatego, że mam pięć... wnuczek. Najstarsza Antonina gra już w Sparcie, a Zosia, która ma 2,5 roku oraz Marysia, która ma sześć miesięcy mogą stanowić przyszłość lublinieckiej drużyny dziewczyn.

- Który mecz z czasów prezesury najbardziej zapadł panu w pamięć?

- Każdy mecz jest ważny i każdy mocno przeżywam, ale najbardziej pamiętne było czerwcowe spotkanie z Amatorem Golce, które zremisowaliśmy bezbramkowo, choć był to mecz do wygrania. Nerwowy byłem dlatego, że mogliśmy wtedy przypieczętować awans. Ale co się odwlecze... postawiliśmy kropkę nad „i” po następnym meczu mogliśmy już świętować mistrzostwo, które było sukcesem całego zespołu. Są w nim: Bogusław Borowiec, najlepszy strzelec klasy okręgowej, Damian Kosiński, który teraz jest liderem strzelców, Damian Gadecki i mój bratanek Michał Szwedziński, grający na środku obrony i kontynuujący rodzinne tradycje. To ludzie, którzy tworzą trzon drużyny.

- Marzy się panu III liga w Lublińcu?

- Razem z ludźmi, którzy są ze mną w zarządzie na razie myślimy o bezpiecznym miejscu w IV lidze. Moją ideą jest zbudowanie klubu dla ludzi z Lublińca i naszego powiatu. Na naszym wyremontowanym stadionie chcemy mieć pełne trybuny kibiców, którzy utożsamiają się z drużyną. Taka praca ma sens. Nie chcemy sprowadzać zawodników, bo ich najbliżsi na mecz nie przyjadą. Chcę stworzyć klub rodzinny, wizytówkę naszego regionu, a nie „legię cudzoziemską”, która wymaga dodatkowych opłat. A moje marzenia są „przyziemne”. Chciałbym, żeby powstała jak najszybciej trzecia płyta, czyli boczne boisko trawiaste i budynek klubowy. Obiekt, w którym w tej chwili „stacjonujemy” należy do wojska i mamy tylko rok na przeprowadzkę. Jednak nasz klub i tak ma już wiele. Stadion, który został wyremontowany dzięki burmistrzowi Edwardowie Maniurze i Radzie Miejskiej jest tak piękny, że może go nam pozazdrościć cały powiat. To cieszy serce. Myślę, że przy dalszym wsparciu burmistrza i miasta zbudujemy fundamenty kolejnych sukcesów Sparty.